sobota, 9 listopada 2013

Kosmiczny ekspresjonizm


Bierzemy udział w kolejnym projekcie międzyblogowym Kosmiczny Listopad (bawimy się w każdą sobotę listopada) zorganizowanym przez autorkę bloga Z dziećmi, dla dzieci, o dzieciach. Temat dzisiejszego wpisu to Podróż w kosmos.
Do zagadnienia podeszliśmy dość poważnie, zaczęliśmy od lektury, czytaliśmy, oglądaliśmy zdjęcia. Widzieliśmy też kilka filmów na YouTube - Titiemu najbardziej spodobał się, pokazujący start rakiety. Oglądał z wypiekami na twarzy. Ile ognia i dymu! Obserwował jak rakieta oddala się od Ziemi i robi się coraz mniejsza i mniejsza. Stało się to inspiracją do spontanicznej twórczości i tak powstała rakieta z guzików oraz rysunek, który synek sam powiesił sobie nad łóżkiem.

Rakieta lecąca na księżyc
Ćwiczyliśmy też czytanie, utrwalaliśmy literki i wprowadziliśmy małe litery. Wycięłam je z karbowanego papieru (inspirując się szorstkimi literami Montessori), a Titi przyklejał na kolorowe kartoniki. Z tyłu każdej małej litery jest napisana drukowana.

Podążając za fascynacją mojego czterolatka, postanowiłam, że zbudujemy dużą rakietę. Najpierw udaliśmy się do sklepu w celu zdobycia potrzebnych materiałów, czyli kartonów, które przytaszczyliśmy do domu. Kartony porozcinaliśmy i posklejaliśmy - to raczej robota dla dorosłego. Synek pomagał mi posklejać kartony - okazało się, że rozwijanie taśmy też może stanowić pewną trudność. Titi, którego najbardziej zafascynował ogień, wymyślił płomienie, które zrobił sam. Użył do tego swoich zakładek i poprzyklejał je na dole, w miejscu, gdzie znajdują się silniki.
Kiedy szkielet rakiety był już gotowy, Titi zaprojektował okna, które wycięłam nożykiem. Z plastikowych toreb wycięliśmy szyby i wmontowaliśmy je w okna.

Przymocowaliśmy też półeczkę z mniejszego kartonu. W moim założeniu miała stać się pulpitem nawigacyjnym, ale Titi stwierdził, że to będzie ubikacja i tak już zostało. Kiedy czytaliśmy o Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, jedną z rzeczy, które go najbardziej zainteresowały było jedzenie i toaleta właśnie. W czasie zabawy wielokrotnie korzystał ze swojej "nowej" ubikacji.
Ta biała "półeczka" to właśnie ubikacja:)
Tym razem postawiłam na plastykę. Przygotowałam cztery plastikowe miseczki, do których nałożyłam farbę do malowania palcami i cztery kawałki gąbki (po jednym do każdego koloru). Wybierając narzędzie malarskie inspirowałam się Montessori. Zadanie polegało na pomalowaniu rakiety. Zabawa przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Ale po kolei. Najpierw maczaliśmy gąbkę w farbie i przyciskaliśmy do ścian pojazdu, później malowaliśmy ruchami posuwistymi. Zwracaliśmy też uwagę na fakturę gąbki, która z jednej strony była bardziej szorstka, z drugiej miękka i jednolita.


A tu pomalowana toaleta:)



Zabawa szybko pochłonęła uwagę Titiego i popłynęła własnym torem. Synek zaczął mieszać kolory, tworząc nowe odcienie i barwy, zrezygnował z używania gąbki na rzecz rąk. I tu już zaczął się istny kosmos! Action painting jak się patrzy! Był śmiech, śpiew, taniec, rozmowy w wymyślonym języku. Wszystko to stało się narzędziem twórczym. Szaleliśmy ramię w ramię. Body painting! Wysmarowane brzuchy i plecy. Dużo krzyku i pisku. Przepychanki. Wszystko w atmosferze radości, śmiechu wydobywającego się gdzieś z dołu brzucha, wzajemnej walki. Dziełem była już nie tylko rakieta, ale też nasze ciała. Przyznam szczerze, że sama popłynęłam na fali tej energii, spontaniczności. Dawno tak się beztrosko nie bawiłam z synkiem. Na chwilę sama zamieniłam się w dziecko.


Po zabawie było mycie i wspólne sprzątanie.

Do zabawy potrzebne będzie:
  • kartony (koszt 0zł),
  • nożyczki,
  • taśma klejąca - gruba,
  • ostry nożyk, lub skalpel,
  • farby do malowania palcami (w Tesco znalazłam tańsze),
  • plastikowe miseczki na farby (my użyliśmy kubeczków po śmietanie itp.),
  • gąbka,
  • ubrania, które można wybrudzić,
  • dobry humor!
Przy tej zabawie sama się czegoś nauczyłam. Odkryłam w sobie dziecko. W niektórych momentach łapałam się na chęci powiedzenia: Uważaj, bo wybrudzisz. Zlokalizowałam tego dorosłego, zawsze praktycznego i pozwoliłam sobie najzwyczajniej w świecie go olać. Za ileś lat Titi (mam nadzieję) będzie zbierał owoce tej zabawy. Chciałabym, aby czasem umiał się odciąć od nakazów i zakazów wewnętrznego rodzica (oczywiście w sposób niekrzywdzący jego, ani nikogo innego, nie niszczący niczego) i po prostu poddać się strumieniowi radości płynącemu z wnętrza (nie mylić z płytkimi przyjemnościami).

4 komentarze:

  1. Rewelacyjna rakieta! I jaka wielka :) To jest na pewno rakieta, która poleci na planetę kreatywności :) U nas też dzisiaj rakiety, tylko dużo mniejsze.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak ja lubie takie twórcze działania na dużym formacie. Tylko sprzątać później nie lubie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Też przy takich akcjach najbardziej obawiam się sprzątania, ale tym razem jakoś okazało się, że nie ma go aż tak dużo - tylko parę kropli farby na podłodze. Gorzej było z nami ;) Rakietą polecieliśmy prosto do wanny;)

    OdpowiedzUsuń