środa, 27 listopada 2013

Kosmiczne czytanie

Płynąc na fali synowskiego zainteresowania kosmosem i literkami oraz mojej inspiracji pedagogiką Montessori, przygotowałam dwa zestawy słownictwa. Pierwszy zawierał nazwy planet, drugi wyrazy, które pojawiły się w trakcie rozmów o kosmosie. Wzorowałam się na montessoriańskim materiale językowym. Z barku dostępnych w zasięgu ręki odpowiednich kart, zaproponowałam Titiemu swoją wersję. Wydrukowałam nazwy planet w trzech zestawach, dwa takiej samej wielkości i jeden większy (do przyklejenia na naszym Układzie Słonecznym, który zawisł na honorowym miejscu w naszym domu). Nie mając odpowiednich zdjęć poszczególnych planet, wykorzystałam fotografię zamieszczoną w książce i przy każdej planecie umieściłam podpis. Zadanie Titiego polegało na odnalezieniu tychże nazw rozłożonych na podłodze i odpowiednie ich przyporządkowanie, a następnie przyklejenie dużych napisów na naszej planszy. Chociaż synek nie potrafi jeszcze samodzielnie składać liter w wyrazy okazuje się, że powieszona plansza z podpisami służy pomocą, kiedy chce sobie przypomnieć nazwę, którejś z planet znajdujących się za Jowiszem. Po rozpoznaniu pierwszej literki przypomina sobie całą nazwę.

Stworzyliśmy też swoje karty, synek robił rysunki, a ja wydrukowałam podpisy w dwóch egzemplarzach. Jeden został umieszczony pod obrazkami, a  drugi na oddzielnych karteczkach. Jak w poprzednim ćwiczeniu należy dopasować podpisy. Zarówno samodzielne przygotowywanie ilustracji, jak i wykonywanie zadania spotkało się z dużym entuzjazmem i satysfakcją.




 Prezentowane tutaj ćwiczenia są naszą kontynuacją zabawy Kosmiczny Listopad: 
Kosmiczny ekspresjonizm
Układ Słoneczny
Planeta Ziemia.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Dodawanie i co z tego wynikło...

Starając się wyjść na przeciw synowskiej fascynacji liczbami przygotowałam zabawę matematyczną. Już od jakiegoś czasu chciałam podjąć ten temat, ale jakoś nie było pomysłu. Próbowałam wcześniej zadań typu: do cyfry przyporządkuj odpowiednią ilość elementów, ale szybko okazało się to nudne. Postanowiłam zatem podnieść poprzeczkę i przejść do liczenia. Zmierzyliśmy się z dodawaniem. I muszę przyznać, że nie okazało się dla Titiego tak atrakcyjne, jak przypuszczałam. Ale po kolei. Wycięłam z kartonu kwadraty, na których napisałam cyfry (0-9), trzy komplety, aby można było zestawiać je w liczby. Przygotowałam też znaki + i =.
 Kartoniki spotkały się z dużym zainteresowaniem. Titi od razu zaczął je układać.

Następnie przygotowałam przedmioty do liczenia: orzechy, nakrętki i guziki.
Zadaniem synka było wybranie dwóch cyfr i umieszczenie pod nimi odpowiedniej liczby przedmiotów, a następnie policzenie ile ich jest razem.


 Liczenie nie nastręczyło zbytnich trudności, ale też nie spotkało się z wielkim entuzjazmem. Początkowo Titiemu trudno było zrozumieć, o co chodzi z liczeniem wszystkiego, myślę, że bardziej czytelne byłoby wsypywanie do poszczególnych pojemniczków odpowiedniej ilości elementów, a następnie przesypywanie z dwóch oddzielnych do jednego wspólnego, wysypanie i przeliczenie. 

Jak zazwyczaj zakończyło się radosną twórczością. I tak powstały portrety wszystkich członków rodziny:)
Tata, Mama, Titi i Maluszek
 Ku mojemu zaskoczeniu, wieczorem synek zapytał, czy jutro też będzie mógł sobie poukładać:)
 

sobota, 23 listopada 2013

Planeta Ziemia

Źródło zdjęcia
 Bierzemy na warsztat naszą planetę - Ziemię. Temat rzeka, wiele pomysłów, a mało czasu - tylko niektóre udało nam się zrealizować. Pewnie powrócimy jeszcze do tematu. Było bardziej zabawowo niż naukowo. Najpierw doświadczaliśmy grawitacji. W czasie spaceru Titi podrzucał piłkę do góry i obserwował, czy spadnie, czy odleci w kosmos, czy może się zatrzyma. Zawsze spadała. Doświadczenie okazało się dla niego bardzo interesujące, bo od tej pory na każdym spacerze podrzuca piłkę, a kiedy ona spadnie mówi: To jest grawitacja. Sprawdzaliśmy też, co się stanie kiedy podskoczymy, albo czy uda nam się przejść choć kilka kroków w powietrzu.

Chciałam pokazać Titiemu ruch Ziemi wokół Słońca i wokół własnej osi. W tym celu zaproponowałam wykonanie modeli z masy solnej. W dwóch osobnych miskach przygotowaliśmy potrzebne składniki dodając odpowiednio dla Ziemi zaparzoną kawę i kurkumę dla Słońca. Wyrabianie ciasta okazało się dość nudne i wykończenie spadło na mnie. Ale kiedy masy były gotowe zaczęła się zabawa. Najpierw ulepiliśmy dwie kule: żółtą i brązową. Wtedy Titi poprosił, abym przyniosła mu Wenus i Urana (masy z poprzedniego tygodnia, które schowałam na później). Jak się okazało z mojego planu zrobienia modeli i utwardzenia ich w piekarniku niewiele zostało. Synek zaczął odciskać na Słońcu i Ziemi różne kształty, dodawał dwie pozostałe masy, mieszał, a w końcu doszło do Wielkiej Katastrofy - Słońce zderzyło się z Ziemią i ją pochłonęło. Poddałam się temu naturalnemu strumieniowi, tej potrzebie ugniatania, odciskania, tworzenia nowych kształtów. Dostarczyłam też rekwizytów, które wzbogaciły zabawę: nakrętki, foremki zwierzątek, pojemniczki, łyżki, piórka, patyczki... Wyraz skupienia na malutkiej twarzy był dla mnie znakiem, że dobrze zrobiłam podążając za, a nie upierając się przy swoim. Oto efekty:




Projekt: Planeta Ziemia podejście drugie. I tym razem pomocna okazała się piłka. Wzięłam lampkę, piłkę i zaprosiłam synka do ciemnej łazienki. Zaświeciłam lampkę, która na czas doświadczenia stała się Słońcem (ważne, aby lampka świeciła dookoła. Początkowo wzięłam inną i kiedy Ziemia, czyli piłka była za lampką Titi mówił, że to noc, choć tłumaczyłam, że wyobrażamy sobie, że lampka świeci dookoła. Kiedy zmieniłam lampkę wszystko stało się jasne.), wzięłam do rąk piłkę. Zapytałam Titiego, gdzie jest jasno, a gdzie ciemno, wyjaśniając, że tam gdzie jasno to jest dzień, a gdzie ciemno - noc. Bardzo mu się to spodobało, później sam animował Ziemię, wykonując także ruch wokół Słońca. Chciałam jeszcze poruszyć temat pór roku, ale już nam nie starczyło czasu.

Obejrzeliśmy filmik przedstawiający refleksy naszej planety pochodzące z filmu Samsara. Podziwialiśmy różnorodność Ziemi w pigułce.



Zrobiliśmy sobie dwa eksperymenty. Pierwszy miał się odwoływać do wulkanu. Bazowałam na najprostszym skojarzeniu, coś się wylewa. Użyliśmy butelki po wodzie mineralnej, octu, sody, kurkumy, czerwonego brokatu i lejka. Do butelki Titi nalał ocet (ćwiczymy przy okazji precyzję), dosypał kurkumę i brokat. Ocet szybko się zabarwił. Wtedy zaczął dosypywać sodę. Zawartość butelki zaczęła buzować. Wśród licznych okrzyków radości piana piętrzyła się i wspinała w górę aż poczęła się wylewać. Okazało się, że to świetna okazja do przelewania.




Drugi eksperyment nawiązywał do lodowca. Zamroziłam w wodzie różne przedmioty: nakrętki, żołędzia, kasztana, szyszkę, piórka, zabawki, itp. Zadanie polegało na uwolnieniu zamrożonych rzeczy. Titi próbował ręką wyrwać poszczególne elementy, ale ani drgnęły. Za pomocą uderzania drewnianą łyżką oraz ciepłą wodą. Ostatni sposób okazał się najbardziej skuteczny. Było dużo śmiechu i zabawy w polewanie, odrywanie przedmiotów, które znacznie już się odmroziły. Przy okazji mówiliśmy, gdzie na naszej planecie jest najzimniej.


Przy pracy Titi ułożył sobie taką oto mruczankę:

Lej! Lej! Ciepłej wody!
Jeszcze! Jeszcze! Ciepłej wody!
Więcej! Więcej! Ciepłej wody!
Więcej! Więcej! Zimnej wody!

Testowaliśmy też, jak działa na lód zimna woda.

Przeczytaliśmy kilka książek, ale nie wszystkie zdążyliśmy przepracować.

Dzisiejszy wpis został zrealizowany w ramach projektu Kosmiczny listopad, zainicjowanego przez Aneczkę. Zachęcam też do odwiedzenia blogów innych mam biorących udział w projekcie, lista dostępna u autorki projektu. A tak bawiliśmy się kosmicznie:
Kosmiczny ekspresjonizm
Układ Słoneczny

niedziela, 17 listopada 2013

Impresje codzienności: Kuchenne opowieści


Kucharzycie wspólnie z dziećmi? Ja staram się zapraszać Titiego za każdym razem, kiedy wyraża taką chęć. Chociaż przyznam, że są dni, kiedy wolałabym sama naszykować jedzenie, bo mąka się rozsypie, bo będzie dłużej, bo więcej sprzątania..., ale mimo to wychodzę na przeciw ciekawskiemu czterolatkowi i zazwyczaj nie żałuję. To świetna okazja na spędzenie wspólnie czasu, szczególnie gdzieś wszyscy zawieruszymy się w codziennych obowiązkach i trudno nam wygospodarować przestrzeń na wspólną zabawę. A przy tym okazja do przemycenia informacji na temat zdrowego żywienia. Dzieci chłoną otaczający je świat, jak gąbka, nasiąkają tym, co dzieje się w domu. To również możliwość nauki bez organizowania specjalnie zabawy. Ważne jest, by być uważnym i nie przegapić fazy wrażliwej dziecka.

Pieczemy wspólnie już od dawna, to nie tylko nauka o tym, jakie podstawowe składniki są potrzebne do upieczenia ciasta i świadomość, że nie pochodzi ono ze sklepu, ale też bogactwo doświadczeń sensorycznych przy wyrabianiu ciasta rękami, wałkowaniu, zaspokojenie potrzeby przesypywania przy dosypywaniu mąki, przelewania przy dodawaniu wody/oleju/mleka itp. A wszystko jest celowe i na koniec będzie miało łatwo mierzalny efekt w postaci słodkiego smakołyka. Co to za frajda zjeść ciasto przygotowane przez siebie! I poczęstować domowników, czy gości! A jaka duma, kiedy można powiedzieć: Ja wałkowałem! Ja wyrabiałem! Ja układałem owoce! 

Dziś ciasto dyniowe. Najprostszy przepis: wrzuć wszystko razem i wymieszaj składniki i do piekarnika. Wszystko wylądowało tym razem w mikserze. I okazało się, że to też może być bardzo pouczające doświadczenie. Dowiadujemy się, że gdy pokrętło miksera jest na 0, to nie pracuje, na MAX kręci się najszybciej, a na MIN najwolniej. A jakie ciekawe jest obserwowanie, jak poszczególne warstwy składników mieszają się. I jak szybko się kręcą! Obserwacja pędzącego w kółko ciasta przywołała skojarzenia z wyścigami samochodowymi. Masa zamienia się w nawierzchnię toru wyścigowego. Na tor wyjeżdża Zygzak Mcqueen, Pan Król i Marek Marucha. Pan Król wysuwa się na prowadzenie. Ale na ogonie siedzi mu Zygzak Mcqueen. Za nimi Marek Marucha, który uderza w Zgbingua (czasem Titi sam wymyśla imiona bohaterów). Proszę Państwa, emocje sięgają zenitu. Przed nami ostatnie okrążenie. I tak! Zyzgak Mcqueen! Wygrał! Wyścig zakończony, można przelać ciasto do foremki i wstawić do piekarnika.

Nie mogę wyjść z podziwu dla dziecięcej wyobraźni, i już nie takie ważne, że została ona tak zdominowana przez postacie z komercyjnego filmu, postacie, w kształcie których produkuje się nawet makaron. Jestem pod wrażeniem zdolności kojarzenia, dostrzegania podobieństw, tam gdzie często my dorośli ich nie dostrzegamy, dokonywania tak nieoczywistych połączeń!

Przykrywki można użyć także, jako tuby



sobota, 16 listopada 2013

Układ Słoneczny

Dzisiaj w ramach Kosmicznego Listopada mierzymy się z Układem Słonecznym. Ponownie zaczęliśmy od zanurkowania w książkę. Dowiedzieliśmy się, co to jest Układ Słoneczny, przeczytaliśmy, czym charakteryzują się poszczególne planety i co to jest orbita. Po czym przystąpiliśmy do pracy. Przygotowałam okrągłe przedmioty o różnej średnicy, które Titi odrysowywał. Porównywaliśmy wielkości planet. Określaliśmy, która planeta jest największa, najmniejsza, która jest większa, która mniejsza, a które są podobnych rozmiarów. Kolorowaliśmy. Ciała niebieskie wycięliśmy i przykleiliśmy na czarnym brystolu. Narysowaliśmy orbity. W międzyczasie ułożyliśmy piosenkę, która brzmi mniej więcej tak:

Merkury jest najbliżej Słońca, to najmniejsza z planet.
Dalej jest Wenus, tu jest najgoręcej, ma najwięcej wulkanów.
Trzecia jest Ziemia, na której mieszkamy!
Mars - Czerwona Planeta!
Największy jest Jowisz.
Saturn ma pierścienie i najwięcej księżyców.
Na Uranie jest najzimniej,
Ostatni jest Neptun!

Sam tekst może nie jest najwyższych lotów, ale w połączeniu z linią melodyczną nabiera kolorów i wyrazistości. Oczywiście wszystko naszego wspólnego autorstwa;)






Następnie Titi zaproponował zabawę w przechodzenie po kolejnych planetach (początkowo należało nie stawać na Wenus, aby się nie spalić) - okazało się, że to świetna ścieżka równowagi.
A potem to już była spontaniczna zabawa. Synek zaprosił na wyprawę w kosmos Zygzaka, Złomka i resztę bandy. Oczywiście Matka też uczestniczyła w tych podróżach;). Samochody odwiedzały poszczególne planety, na niektórych po wylądowaniu zapalały im się opony, na innych szczękali z zimna zębami i dygotali na całym ciele, na pozostałych było w w sam raz. Było przy tym dużo radości. Szczególnie trzęsący się z zimna Złomek (czytaj: mama animująca samochodzik) wywoływał salwy śmiechu. Przy okazji spontanicznej zabawy utrwalaliśmy nazwy poszczególnych planet i ich cechy charakterystyczne.


Zabawa okazała się na tyle atrakcyjna, że po powrocie ze spaceru Titi nie domagał się "bajki do oglądania", ale od razu poszybował w kosmos ze swoimi samochodami.

Przygotowałam jeszcze jedną atrakcję. Bardzo zainspirowały mnie działania z różnymi masami, które obserwuję na blogach Play At Home Mom oraz Dzika Jabłoń. Było to dla mnie dużym odkryciem i postanowiłam wypróbować. Przygotowałam wcześniej dwie masy. Do ryżu dodałam niebieską farbę i niebieski brokat, wymieszałam i włożyłam do zamrażalnika. Mąkę zmieszałam z czerwoną, żółtą i różową farbą i czerwonym brokatem, dodałam wody, aby zrobiła się plastyczna masa. Włożyłam ją do worka foliowego i do garnka z gorącą wodą (nie wrzącą, aby worek się nie zniszczył). Początkowo chciałam czerwoną masę podgrzać w piekarniku, ale obawiałam się, czy nie stwardnieje. Te dwie substancje miały przedstawiać opozycyjne planety Wenus (najgorętszą) i Uran (najzimniejszą). Początkowo Titi nie chciał dotknąć czerwonej, bał się, że się oparzy (choć jej temperatura była tylko trochę wyższa od temperatury ciała). Później rozkręciła się zabawa. Na początku nieśmiało, badając i obwąchując nową formę aktywności. Co z tym można zrobić? Jakich przedmiotów użyć? I do czego? A później zaczęło się przesypywanie ryżu do mniejszych kubeczków, formowanie kulek z czerwonej masy i układanie ich na ryżu, niczym wisienki na torcie. Odciskanie przedmiotów w czerwonej masie, wbijanie patyczków. To świetna zabawa stymulująca zmysł dotyku, zarówno za pomocą różnych faktur, jak i temperatury. Pewnie częściej będziemy sięgać po tego typu zabawy.



Zapraszam także do odwiedzenia blogów mam biorących udział w projekcie. Listę znajdziecie u Aneczki, autorki projektu. A za tydzień Planeta Ziemia.



środa, 13 listopada 2013

Słuchamy opowieści...

Byliśmy dziś na spektaklu Kokijoko, opowieści z wysp Morza Karaibskiego - po polsku i po kreolsku w wykonaniu Magdy Leny Górskiej i Serge'a Tamasa, wystawianym w ramach Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Opowiadania. Więcej takich propozycji kulturalnych dla najmłodszych! Jednym z atutów przedstawienia jest nawiązanie relacji z widzami i stworzenie przestrzeni na ich udział (wspólne śpiewanie piosenek, czy mówienie krótkiego tekstu). Publiczność staje się w ten sposób współtwórcą i integralnym uczestnikiem opowieści. To pozwala także na utrzymanie uwagi dzieci przez ponad godzinę (choć Titi powiedział na koniec, że było trochę za długie - adresatami przedstawienia jest grupa dzieci powyżej 5 roku życia, Titi ma 4,5). Ważnym elementem jest muzyka pochodząca z obszarów Morza Karaibskiego, grana na żywo przez Serge'a Tamasa, przy której nie sposób się nie kołysać.

Towarzyszyła nam dość duża grupa przedszkolaków, które bardzo aktywnie uczestniczyły w przedstawieniu. Titi był trochę onieśmielony, przyklejony do mamy. Nie zmuszałam go do udziału. Widziałam, że jest mocno pochłonięty opowiadanymi historiami. Kiedy wróciliśmy do domu zaczął powtarzać rytmy, które pojawiły się w spektaklu, wyśpiewywać je na swój własny indywidualny sposób. Spytał też, gdzie są Karaiby, więc pewnie zanurkujemy w Mapy Mizielińskich.

Magda Lena Górska opowiedział trzy historie, których treść była dość drastyczna: pojawiał się  król, który lubił zjadać ludzkie uszy, dziewczynka, która narodziła się z muszli i później odeszła od swojej rodziny do morza, chłopiec, który pokonał czorta. Wszystko jednak zostało przedstawione w ciepły sposób, przepełniony humorem i zabawą. W moim odczuciu to świetna alternatywa dla filmów animowanych adresowanych do najmłodszych.

Przy okazji chcę się podzielić pewną refleksją, obserwacją. W czasie przedstawienia najbardziej przeszkadzały mi panie przedszkolanki, co chwila słyszałam: ćććśśśiii. A raz jedna z pań się zapomniała i zawołała na całą salę, zagłuszając aktorkę: Karolina! To co najbardziej mnie irytowało w ich interwencjach, to brak adekwatności do sytuacji. Dzieci po prostu żywo reagowały na spektakl, który wręcz ich do tego zapraszał. Przedszkolanki zaś tłumiły ich organiczne reakcje, które w żaden sposób nie zakłócały odbioru przedstawienia. Nie pozwalały im na współuczestnictwo i podążanie za nurtem opowieści. I jak tu uczyć dzieci obcowania z kulturą i sztuką, kiedy hamuje się ich naturalny jej odbiór, przetwarzanie i uczestniczenie?   

sobota, 9 listopada 2013

Kosmiczny ekspresjonizm


Bierzemy udział w kolejnym projekcie międzyblogowym Kosmiczny Listopad (bawimy się w każdą sobotę listopada) zorganizowanym przez autorkę bloga Z dziećmi, dla dzieci, o dzieciach. Temat dzisiejszego wpisu to Podróż w kosmos.
Do zagadnienia podeszliśmy dość poważnie, zaczęliśmy od lektury, czytaliśmy, oglądaliśmy zdjęcia. Widzieliśmy też kilka filmów na YouTube - Titiemu najbardziej spodobał się, pokazujący start rakiety. Oglądał z wypiekami na twarzy. Ile ognia i dymu! Obserwował jak rakieta oddala się od Ziemi i robi się coraz mniejsza i mniejsza. Stało się to inspiracją do spontanicznej twórczości i tak powstała rakieta z guzików oraz rysunek, który synek sam powiesił sobie nad łóżkiem.

Rakieta lecąca na księżyc
Ćwiczyliśmy też czytanie, utrwalaliśmy literki i wprowadziliśmy małe litery. Wycięłam je z karbowanego papieru (inspirując się szorstkimi literami Montessori), a Titi przyklejał na kolorowe kartoniki. Z tyłu każdej małej litery jest napisana drukowana.

Podążając za fascynacją mojego czterolatka, postanowiłam, że zbudujemy dużą rakietę. Najpierw udaliśmy się do sklepu w celu zdobycia potrzebnych materiałów, czyli kartonów, które przytaszczyliśmy do domu. Kartony porozcinaliśmy i posklejaliśmy - to raczej robota dla dorosłego. Synek pomagał mi posklejać kartony - okazało się, że rozwijanie taśmy też może stanowić pewną trudność. Titi, którego najbardziej zafascynował ogień, wymyślił płomienie, które zrobił sam. Użył do tego swoich zakładek i poprzyklejał je na dole, w miejscu, gdzie znajdują się silniki.
Kiedy szkielet rakiety był już gotowy, Titi zaprojektował okna, które wycięłam nożykiem. Z plastikowych toreb wycięliśmy szyby i wmontowaliśmy je w okna.

Przymocowaliśmy też półeczkę z mniejszego kartonu. W moim założeniu miała stać się pulpitem nawigacyjnym, ale Titi stwierdził, że to będzie ubikacja i tak już zostało. Kiedy czytaliśmy o Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, jedną z rzeczy, które go najbardziej zainteresowały było jedzenie i toaleta właśnie. W czasie zabawy wielokrotnie korzystał ze swojej "nowej" ubikacji.
Ta biała "półeczka" to właśnie ubikacja:)
Tym razem postawiłam na plastykę. Przygotowałam cztery plastikowe miseczki, do których nałożyłam farbę do malowania palcami i cztery kawałki gąbki (po jednym do każdego koloru). Wybierając narzędzie malarskie inspirowałam się Montessori. Zadanie polegało na pomalowaniu rakiety. Zabawa przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Ale po kolei. Najpierw maczaliśmy gąbkę w farbie i przyciskaliśmy do ścian pojazdu, później malowaliśmy ruchami posuwistymi. Zwracaliśmy też uwagę na fakturę gąbki, która z jednej strony była bardziej szorstka, z drugiej miękka i jednolita.


A tu pomalowana toaleta:)



Zabawa szybko pochłonęła uwagę Titiego i popłynęła własnym torem. Synek zaczął mieszać kolory, tworząc nowe odcienie i barwy, zrezygnował z używania gąbki na rzecz rąk. I tu już zaczął się istny kosmos! Action painting jak się patrzy! Był śmiech, śpiew, taniec, rozmowy w wymyślonym języku. Wszystko to stało się narzędziem twórczym. Szaleliśmy ramię w ramię. Body painting! Wysmarowane brzuchy i plecy. Dużo krzyku i pisku. Przepychanki. Wszystko w atmosferze radości, śmiechu wydobywającego się gdzieś z dołu brzucha, wzajemnej walki. Dziełem była już nie tylko rakieta, ale też nasze ciała. Przyznam szczerze, że sama popłynęłam na fali tej energii, spontaniczności. Dawno tak się beztrosko nie bawiłam z synkiem. Na chwilę sama zamieniłam się w dziecko.


Po zabawie było mycie i wspólne sprzątanie.

Do zabawy potrzebne będzie:
  • kartony (koszt 0zł),
  • nożyczki,
  • taśma klejąca - gruba,
  • ostry nożyk, lub skalpel,
  • farby do malowania palcami (w Tesco znalazłam tańsze),
  • plastikowe miseczki na farby (my użyliśmy kubeczków po śmietanie itp.),
  • gąbka,
  • ubrania, które można wybrudzić,
  • dobry humor!
Przy tej zabawie sama się czegoś nauczyłam. Odkryłam w sobie dziecko. W niektórych momentach łapałam się na chęci powiedzenia: Uważaj, bo wybrudzisz. Zlokalizowałam tego dorosłego, zawsze praktycznego i pozwoliłam sobie najzwyczajniej w świecie go olać. Za ileś lat Titi (mam nadzieję) będzie zbierał owoce tej zabawy. Chciałabym, aby czasem umiał się odciąć od nakazów i zakazów wewnętrznego rodzica (oczywiście w sposób niekrzywdzący jego, ani nikogo innego, nie niszczący niczego) i po prostu poddać się strumieniowi radości płynącemu z wnętrza (nie mylić z płytkimi przyjemnościami).